— Umarła!... żona umarła... — szeptała wystraszona gospodyni...
Chora leżała na wznak, z głową spuszczoną na piersi, z oczami szeroko rozwartemi; martwą źrenicą patrzyła gdzieś przed siebie, a na rzęsach nie zaschły jeszcze łzy. Aleksander siedział, jak gromem rażony. Nic nie widział, nic nie słyszał, nie myślał, tylko ścigał jakieś urywki błędnych słów, lecących mu przez głowę niby liście, jesiennym wiatrem pędzone.
W jurcie zaś wszczął się ruch i po trochu zaczęli schodzić się ludzie.
— Cóż więc?... po duchownego posłać?... dół kopać, czy co? Trumnę każesz robić, czy jak? — pytali go.
On niecierpliwie, prawie z gniewem potrząsnął głową.
Strwożeni odstąpili od niego. Siedział więc dalej bez ruchu, głowę nizko spuściwszy, tyłem zwrócony do obecnych. Na kominie ogień trzaskał; ludzie chodzili na palcach, rozmawiali szeptem. Podano wieczerzę, przyniesiono pościele; gospodyni rozebrała i ułożyła spać dzieci. Sąsiedzi znowu zaczęli się zbierać. Aleksander nie ruszył się.
— Ten cudzoziemiec zupełnie nie myśli grzebać żony! — z rozpaczą wykrzyknął gospodarz.
— Cudzoziemcze!... panie cudzoziemcze!... Kogóż najmować będziesz?... Odpowiedz!... — zagadali obecni.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/176
Ta strona została przepisana.