wiodąca na przełaj do małego domku pod gajem, Aleksander zręcznie wyminął Jakuta i po głębokim śniegu kłusem pojechał w tę stronę. Jego wierzchowiec powitał dom kilkakrotnem rżeniem. Na podwórze z radośnem skowyczeniem wyskoczył duży, czarny pies.
— Ajaks!... dobry pies!... Poznał pana! — gadał do niego Aleksander, zsiadając z konia. Pies skoczył mu na piersi i próbował liznąć go po twarzy. Jednocześnie we drzwiach jurty ukazał się niewysoki, brodaty mężczyzna w ogromnej futrzanej czapce, futrzanem obuwiu i reniferowej burce, niedbale na ramiona narzuconej. Chwilę wpatrywał się w przybyłego, nim go poznał, poprawił okulary i podszedł żwawo z wyciągniętą ręką. Aleksander tę rękę w milczeniu uścisnął i dalej zdejmował juki i siodło.
— Czy pomódz? — spytał go towarzysz, trzymając się zdala od konia, który szczerzył zęby i groził ukąszeniem.
— Lepiej nie, Jakóbie. Wrony złościć się zacznie.
— Droga ciężka; schudł Wrony. Cóż żona?
— Żony niema, umarła... — cicho wyrzekł Aleksander.
— Umarła!... — powtórzył Jakób, cofając się mimowoli.
Aleksander głowę spuścił i drżącemi rękami odpinał dalej popręgi.
— Umarła... — powtarzał Jakób.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/186
Ta strona została skorygowana.