kiedy natychmiastową śmierć, żałowałem jednak mocno, iż nie zdybałem go tego wieczora. Za tę grzeszną chętkę zostałem jednak surowo ukarany.
Zmrok gęstniał. Ostatnie purpurowe odbłyski zorzy już zgasły, gdy zmęczony i obszarpany przedarłem się nareszcie przez zarośla, „szajtan tumułu“. — Na niebie panowała noc, migocąc miljardami gwiazd. Wyprawa moja była ze wszechmiar — chybioną. Na domiar złego biały muślin mgły, zwieszający się nad doliną, stawił nieprzepartą zaporę mej ciekawości. Mogłem więc tylko lubować się grą światła księżycowego.
Widok był prawdziwie piękny, choć nieco dziki i ponury. Kłęby białej pary zapełniały całą prawie kotlinę do samych krawędzi lasu, którego, wierzchołki wyglądały z poza jej rąbków czarne nagie, nieruchome; po nad nimi sunął zwolna księżyc. Zajrzał na chwilę w głąb doliny, roztrącił osłaniającą ją powiewną zasłonę i obnażywszy pierś śpiącego pod nią jeziora, dotknął jej srebrzystym pocałunkiem. Długo stałem, przypatrując się i wypoczywając; głębokie milczenie, spokój, panujący zazwyczaj w tutejszych lasach, świadomość, iż dziesiątek wiorst dokoła niema nikogo, prócz mnie, w tej pustyni, rozbudziły dziwny niepokój, dziwną w duszy tęsknotę. Ruszyłem przed siebie, by je rozpędzić. Czas było wszakże pomyśleć już o powrocie — a rzecz to była niełatwa
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/19
Ta strona została przepisana.