Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/203

Ta strona została przepisana.

łącznie w nizkich, niepozornych jurtach, nawozem obmazanych.
Dzień był pochmurny i wietrzny. W oknach domostw, pokrytych taflami lodu, błyskało światło; kłęby dymu snuły się z kominów. Wiatr porywał garście iskier i rzucał je na ludzi, kręcących się po podwórzu, na konie osiodłane i ze spuszczonymi łbami drzemiące u słupów. Kiedy we wrotach ukazał się Aleksander z Jakóbem i dziesiętnikiem, ludzie poruszyli się żywiej. Ten i ów podbiegł odebrać konia, pomódz przyjezdnym zrzucić niezgrabne podróżne burki — „dochy“. Lecz w ich spojrzeniach, w tonie odpowiedzi, w całem zachowaniu się przebijało coś, co uderzyło i zaniepokoiło Aleksandra i jego towarzysza.
Zasiedatiel, który parę dni temu przyjechał wznowić śledztwo w sprawie zgorzałych Tatarów, wezwał ich tu urzędowym papierem.
Aleksander wszedł do izby. Była przepełniona ludźmi. Gdy go ujrzeli, rozstąpili się, dając im przejście.
— Witajcie, panowie — przyjął ich grzecznie urzędnik, wyciągając rękę.
— Wybaczcie kłopot... Jest mała sprawa... Bądźcie łaskawi poczekać. Zaraz skończymy.
Wskazał ruchem głowy na Jakuta, którego badał i na pisarza, zapisującego odpowiedzi, staruszka z sowią głową, przyprószoną siwizną, w błękitnych, okrągłych okularach na haczykowatym nosie.