Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/206

Ta strona została przepisana.

jął go na noc, wskutek czego musiał iść w zamieć 70 wiorst, nim dotarł do innych mieszkańców.
Teraz Aleksander odrazu sobie przypomniał zamieć, płaty padającego śniegu, wycie wiatru i na szarem tle tę szarą postać przemarzłą, szronem okrytą, broniącą się ogromną pałką od wściekłej napaści Ajaksa.
— Nie mogłem go puścić... Ciasno... Nas troje: ja, towarzysz i dziecko... Nie mam zwyczaju puszczać nikogo!!! — począł się usprawiedliwiać. — Ale na co odchodził tak daleko?... Wszak wiedział, że o pół mili, nawet bliżej, mieszkają bogaci Jakuci, gdzie i ludzi dużo i domy obszerne...
— W tem właśnie sztuka! Ale posłuchaj pan, co on powie. Cóż powiesz, Pałkin?
— Zimno... — ponuro szepnął badany.
— Zimno?... Siedmdziesiąt wiorst nie zimno, a pięć zimno? — roześmiał się Aleksander...
Zbój obrzucił go spojrzeniem i z nogi na nogę przestąpił.
— Było zimno — powtórzył z uporem. — Mówiłem już, wasza szlachetność, w mieście... — zwrócił się do urzędnika.
— Powtórz!
Zbój milczał.
— Ot, bestya!... Wciąż tak! A czego narobił! czego hultaj narobił!... Od pana na Chatyrbę się powlókł; gospodarzowi kiszki nożem wypruł, żonę pohańbił, piersi jej wyciął, dziecko w ogień wrzu-