Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/216

Ta strona została przepisana.

Byli Tatarzy, brali Tatarzy, niema Tatarów, też biorą... A Jakutom tyle szczęścia, co uśmiechnąć się...
— Kiedyż zasiedatiel ruszy? pozostanie do jutra?
— Nie wiem. O sobie tylko wciąż myślisz, Liksandra... — z wyrzutem odrzekła dziewczyna.
Aleksander odwrócił się. Toj nagle spoważniała. Milczała i szyła pilnie. Duże warkocze, srebrem uwieszone, zsunęły się jej z ramion na piersi. Towarzyszka jej siedziała obok i zdziwionemi oczyma spoglądała na nią i na Aleksandra. Zosia lepiła figurki z resztek ciasta.
Po herbacie dziewczęta natychmiast odeszły.
Mimo wstrętu, jakiego doznawał, musiał Aleksander znów jechać w swej sprawie do zasiedatiela. Władze w tym głuchym zakątku zjawiały się bardzo rzadko, w razie tylko jakiegoś niezwykłego wypadku. On zaś nie wierzył w obietnice Jakutów; był przekonany, że ustąpią tylko przed siłą.
— Świństwo!... ale nie mam innego wyjścia! Z czasem odwdzięczę się im! Będę dobrym sąsiadem, pożytecznym doradcą... Będę ich uczył i pracował, a teraz... precz sentymenty!...
Nie tracąc czasu, zaprzągł konia i pojechał.
Znalazł zasiedatiela, jak za pierwszym razem w tłumie Jakutów, za stołem.
— A! witaj pan! — przyjął go chłodno.
Twarz miał obrzękłą, zmęczoną, oczy przymglone.
— Dobrze, że pan przyjechał; chciałem już po-