— Wynoście się natychmiast!... Precz!... Kniaź — sanki! Jurtę oczyścić!...
Wpół godziny potem brzęcząc leciała drogą kibitka zasiedatiela. Po podwórzu snuli się zbrojni ludzie i sadowili na sanie aresztowanych.
Tłum stał milczący i nieruchomy i tylko słychać było płacz kobiet.
— Nie pójdę!... Dokąd mam iść?... Stąd rodem jestem!... — nagle zakrzyczał syn Niobora i objął rękami poblizki słup. Dziesiętnicy rzucili się na niego. Klęli z cicha, szamocąc się z nim. Chłopak długo ryczał i zgrzytał zębami, nim rozwarł zmordowane ramiona. Powalili go na wznak i przywiązali do sanek. Leżał bez ruchu, z posiniałą twarzą i zamkniętemi oczami, odzież na piersiach miał podartą, a głowa obnażona i nie podparta uderzała o krawędź sani za każdym ich ruchem.
— Zmarznie!... okaleczycie człowieka!... Nakryjcie go!... — krzyczał Aleksander za odjeżdżającymi. Konwojujący Jakuci konno ze strzelbami na plecach mijali go gęsiego, nie zwracając uwagi na jego wołania.
Aleksander ruszył do domu. Wrony, przeziębły i podniecony ogólnym ruchem, poniósł go, jak burza, przelatując mimo smutnego orszaku. Więźniowie kiwali głowami. Wkrótce zostawił ich daleko za sobą. Na przodzie słychać jeszcze było dzwonek zasiedatiela, ale cichy i coraz bardziej niknący.