Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/226

Ta strona została przepisana.

spiekoty spadla mu na głowę i piersi, gdy u dołu od lodów powiało chłodem. Fale ogrzanego powietrza drgały i mieniły się w oddali, niby rój skrzydlatych jątek. Najmniejszy punkcik, najcieńsza gałązka rysowały się niezwykle wyraźnie na tem tle oślepiającej białości. Aleksander widział stada dzikich gęsi wypoczywające na piaskach, ale miejscowość była zbyt otwarta dla polowania; wpadł niespodzianie na parę łabędzi, lecz spostrzegł je wówczas dopiero, gdy królewskie ptaki zerwały się do lotu.
— Ptaki białe, śnieg biały i przeklęte słońce prosto w oczy!... Poprawił czapkę i patrzył za odlatującymi z żalem.
Nad przeręblami unosiły się stada wron i czajek; na jego widok wszczynał się między niemi straszny wrzask i hałas; wiankiem wzlatywały nad jego głową, kwiląc i kracząc długo. Na odnogach, zazwyczaj obfitujących w wartkie prądy, musiał szukać przesmyków, nierozmiękłego jeszcze lodu. Szczególniej niebezpieczne były płytkie zapadliny, pełne wody, które możnaby było w bród przechodzić, gdyby nie dno nadzwyczaj pochyłe i ślizkie ze szczeliną pośrodku, w którą dawszy nurka, mogło się więcej na powierzchnię nie wrócić. Przez wązkie szczeliny z urwistą krawędzią przeskakiwał z łatwością; wyrobił sobie w tem pewną wprawę, corocznie polując na gęsi. Szedł szybko, nie odpoczywał, a że droga była długa, zmęczył się i z roz-