Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/230

Ta strona została przepisana.

Po obiedzie wstali i wyszli; w jurcie pozostał tylko Meilach.
— O grunta, wciąż o grunta! — zaczął przyjaźnie. — Wziąłbyś sam i koniec!... Kto odbierać będzie?... Nie ja, nie my zarzeczni Jakuci... Mieszkaj sobie, gdzie mieszkasz... Zasiej i basta... Raz zasiejesz — twoje!... Nikt cię nie ruszy... A teraz tylko chodzisz po próżnicy, drzesz obuwie, do przerębli jeszcze wpadniesz.
— Rozumie się, że jeśli nie dacie, to wezmę...
Jakut spojrzał na niego uważnie.
— Weź, weź... my nie damy!... Nie możemy dać... Weźmiesz gwałtem, co innego... a dać, nie można... Ziemia przecie jak kobieta: wziąłeś ją — twoja, inny przyjdzie i odbierze — też jego. Dla niej wszyscy jednacy, dla wszystkich rodzić gotowa. Chłopi biją się o nią!... Co? może o ziemię nie bywa bójek?... I jak jeszcze!... Goręcej, niż o kobietę się biją!... A czyje koło ciebie grunta?
— Kapitona.
— Widzisz, jak się dobrze składa. Kniaź nie będzie bronił Kapitona, oni się gniewają. A ty czyż ulękniesz się kogo? Ty, powiadają, niedźwiedzia się nie boisz. Czy to prawda? — Zmrużył oczy i przenikliwie wpatrzył się znów w Aleksandra.
— Czego on chce ode mnie? — rozmyślał tenże.
— Myślisz pewnie, że dla siebie się staram, że namawiam na twoją zgubę... — rzekł Meilach. — Owszem, życzę ci dobrze. Wszak wiesz, mam żonę