Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/232

Ta strona została przepisana.

— Kniaź zginął! Myślę, że z popem wódkę pije... Tydzień temu przywieźli popu baryłeczkę.
Ogólny gwar cichł potrochu; oczekujący rozbijali się na gromadki. Wielu wymykało się niepostrzeżenie. Aleksander myślał o Zosi i wmiarę jak czas uchodził, niecierpliwił się coraz bardziej.
— Sam poszukam kniazia — rzekł energicznie.
— Najlepiej poszukaj sam! Ty go znajdziesz napewno. Wskażcie cudzoziemcowi, gdzie książę... Hej, ludzie!... — podtrzymał go Meilach.
Aleksander wyszedł; w towarzystwie chłopca chodził od jurty do jurty; kniazia naturalnie nie znalazł nigdzie i po upływie dwóch godzin zły i zmęczony wrócił do zarządu gminy.
— Więc zebrania nie będzie? — Nie wiadomo. Czyż można urządzić je bez kniazia? Jutro pewnie.
Słońce miało się ku zachodowi. Aleksander pomyślał i powstał.
— Odchodzisz? — Nie zanocujesz? — z niepokojem zapytał Meilach. — Pozostań, razem pójdziemy.
— Jutro wrócę, a dziś muszę iść.
Zarzucił broń na ramię i puścił się ścieżką w głąb lasu. Żal mu było straconego czasu i gniewało go to, że go oszukają, a że go oszukują, nie wątpił. Wiedział również, że jeśli teraz nie dadzą mu stanowczej odpowiedzi, to będzie musiał czekać do przyszłego roku. Wiec mógł się rozejść jutro, mogło