go nie być zupełnie; zbierać zaś umyślnie wszystkich przedstawicieli gminy było niepodobieństwem. Zostanie więc bez sposobu do życia i będzie zmuszony nadzwyczaj przykre, a do niczego nie prowadzące awantury urządzać. Pod wpływem tej myśli zawrócił się już z lasu. Wierzył w powrót kniazia i pragnął upokorzyć Jakutów. Przeczucie nie omyliło go. Schowany za pień drzewa na skraju lasu, widział, jak wracali przedstawiciele rodów i rodowicze. Ukazał się i kniaź w towarzystwie tego samego chłopca, co pomagał jemu w poszukiwaniach. Zdało się nawet Aleksandrowi, że wyszedł z jurty, gdzie nadaremnie pytał o niego niedawno. Zaczekał, aż znikli we drzwiach gromadzkiego domu i szybko poszedł za nimi. Wewnątrz śmiano się głośno.
— Gdzie kniaź? Zawołajcie kniazia! — wołał Meilach, naśladując głos Aleksandra.
— Czego chcesz przeklęty cudzoziemcze? — Niech każe mi oddać Kapitonowe grunta, niech mi da babę, narzędzia i całe gospodarstwo.
— Grunta moje, a babę twoją... Zgoda!... Ona przecie Rosyanka — bronił się Kapiton.
— A to, ot lubisz?
— Niech Meilach da figę cudzoziemcowi! Ja tak radzę.
Drzwi się otworyły i do izby wszedł Aleksander. Widok jego zrobił na obecnych piorunujące wrażenie. Nikt się nie ruszył.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/233
Ta strona została przepisana.