czy cudze, nikomu nic do tego. Nie mamy!... Rodowicze moi nie mają zbywających grantów i tyle! — z uniesieniem wykrzyknął Kapiton. — Wszystkie nam potrzebne, wszystkie w tym roku zaorzemy... Jeśli kniaź chce, niech cudzoziemca do siebie sprowadzi, albo niech go przeniesie za rzekę. Czy nie tak ludzie moi?
— Nie mamy ziemi! Co tu gadać! — krzyknęła zgodnie gromadka, wśród której był i Tus, ojciec Toi, a nawet Żabie Oko.
— Za rzekę... Chyba na tatarskie miejsce, — obojętnie wstawił Meilach.
Obecni umilkli.
— Nad czem tu radzić!... Niema ziemi!... — stanowczo powiedział kniaź i powstał.
— Nieprawda! Grunta są; leżą odłogiem dziesiątki lat. Sami nie korzystacie i innym żałujecie. Chcesz, kniaź, ja ci wskażę masę ziemi zdatnej do uprawy.
— Niech sobie będzie! Przyda się dla naszych dzieci.
— Posłuchajcie — rzekł Aleksander łagodnie i serdecznie. — Siadaj kniaź i ja siądę. Posłuchajcie! Przecie znacie mię dawno. Dwa lata mieszkam między wami, a czy zrobiłem co komu złego? Czy usłyszał kto odemnie choć słowo obraźliwe?
— To prawda! — Zgodzili się. — Złegoś nie
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/235
Ta strona została przepisana.