Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/239

Ta strona została przepisana.

— Bierz, jeżeli możesz! — uśmiechnął się kniaź. — Ale bez naszej zgody, wiedz o tem.
Aleksander wziął czapkę i skierował się do wyjścia.
— Cudzoziemcze, hej, cudzoziemcze! — krzyknął za nim Kapiton. — Wysłuchaj, proszę, słowo...
— Co?
— Czyje grunta chcesz zająć?
Aleksander odwrócił się i wyszedł.
Słońce skryło się już za dużą szarą chmurę, która oparłszy się o zamykającą widnokrąg linię gór, wypuściła daleko na niebo swoje kosmate, pokręcone odnoża. Na brzydkich jej strzępach zorza natychmiast rozwiesiła wszystkie swe ozdoby; złoto, srebro, tęczowe barwy bogato wyhaftowały jej brzegi, przestrzeliły ją opalowe i ametystowe promienie, a pod nią na bladem niebie, osypanem drobnemi gwiazdami, legło podścielisko z jaskrawej purpury. Mgła i zmrok szybko zatapiały dal.
Aleksander szedł, przyśpieszając kroku. Czuł, że ogarniała go apatya i wstręt do wszystkiego. Daleko pozostawił już za sobą jurtę Meilacha, połyskującą wesoło oświeconemi oknami. Po przez rzadki las bieliła się wstęga rzeki. Ale noc nadchodziła szybko, a on zdołał zaledwie przebyć połowę drogi. Znowu obstąpiły go przeręble, szczeliny, oparzeliska pochyłe, zdradzieckie zapadliny. Śniegi zaledwie bielały, a ciemne plamy wody zlewały się z szarą barwą mroku. Często dostrzegał je wówczas dopiero, gdy długą swą pałką uderzał w próżnię lub