Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/246

Ta strona została przepisana.

poznał Kapitona z synem i parobkiem. Na wszelki wypadek zarzucił na plecy broń, którą był zostawił około worka. Jakuci na roli zleźli z koni; zdawali się mieć tylko zwykłe noże za pasem. Robotnik jednak słynął jako awanturnik i największy siłacz w całej okolicy.
— Kapsie! — powitał go ostrożnie Kapiton.
— Kapsie!
— Co robisz cudzoziemcze? Doprawdy na mojej ziemi siejesz! Przecież ona cudza! gmina ci jej nie dała. Sam słyszałeś powiedziała: nie dam! Moja jest, a ja według prawa ustąpić ci jej nie mogę.
— Ja też według prawa... Mówiłem wam: nie dacie, sam wezmę. Skarż mię do sądu. Tyle lat nie siałeś tutaj: nie potrzebna ci.
— Czy potrzebna, czy nie — niech cię głowa nie boli. Nie dam, gdyż nie mam obowiązku odpowiadać za całą gminę. Wynoś się!
— Wstydź się stary! Czyż dużo zabrałem ci ziemi? kiedyś odejdę, oddam ci ją w lepszym stanie, niż wziąłem.
— Twego mi nie trzeba, a swego nie dam. A wstydzić się nie mam czego; nie ukradłem, ani cudzego sobie nie przywłaszczyłem. Wynoś się, wynoś po dobrej woli.
Aleksander wzruszył ramionami i odwrócił się siać dalej.
Jakuci zastąpili mu drogę.