przedtem ziemia stężała. Czas było wypocząć, zgotować wieczerzę, nakarmić i spać położyć dziecko.
Aleksander wyprzągł konia i poprowadził do domu. Chciał zostawić bronę na polu, gdyż nie miał ochoty dźwigać ciężkiego narzędzia na plecach, lecz widok osiodłanego konia, stojącego u jurty Żabiego Oka, kazał mu mieć się na baczności.
Gdy, po wielu zachodach i trudach, siadł wreszcie z dzieckiem przy stole, a pies położył mu się u nóg, czuł, że spokój i zadowolenie wracają do jego duszy. Był to dla niego pierwszy dzień prawdziwej pracy. Poraz pierwszy w życiu dotknął się samego łona ziemi karmicielki, nie mając między nią i sobą pośredników.
— Jedz, córko — mówił, krając gorący podpłomyk i nalewając aromatyczną herbatę. — Będziemy mieli niedługo własny placek.
— Czy z masłem?
— Może i z masłem.
Ogień wesoło palił się na kominie, złotymi błyskami muskał pochyłe ściany; Ajaks, zasiadłszy przed nim na tylnych łapach, poważnie pilnował gotującej się dla niego wieczerzy.
Aleksandra ogarniało niepokonane pragnienie spoczynku. — Oczy mu się kleiły, ręce opadały bezwładnie. Miał jednak jeszcze dużo do zrobienia; trzeba było Zosię rozebrać, bo spała, biedactwo, położywszy główkę na rączkach, Ajaksa i Wronego nakarmić, naczynia pomyć.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/250
Ta strona została przepisana.