Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/280

Ta strona została przepisana.

przypominał sobie słowa kniazia, dowodził samemu sobie, że są warci szacunku, ale poprzedniej, ciepłej, serdecznej przychylności, już nie czuł. A gdy chciał wcielić ich do szeregu tych wszystkich, nad losem których cierpiał i za których duszę niegdyś oddawał — serce jego wyniośle milczało. Nie był w stanie przebaczyć świadkom, a poczęści i narzędziom swego poniżenia. Nie mógł im darować rozpaczy swojej na widok sieci, na brzeg wyrzuconych i głodu, zaglądającego mu w oczy, nie mógł im zapomnieć zbrukanej głowy zabitego konia. Obrzucili go błotem, obwinili o wstrętne przestępstwa, wyciągnęli mu duszę, jak strunę... Nie!... Niech cierpią! Niech także czują!... Lecz poco? naco? dlaczego? Co oni winni? i co za korzyść z tego?
Myśli takie precz odganiał, rozumowań takich nigdy nie lubił.
— Winnych niema, a są przeszkody i... nie mam wyjścia!
Lecz do jakiegoż wyjścia zmierzał? Bo to był przecie początek. Pierwszy raz przychodziło mu walczyć w obronie własnych interesów i widział się zupełnie odosobnionym. I używał takich samych sposobów, co wyrzutki społeczeństwa, którzy także nie mieli wyjścia i straszyli Jakutów. Cóż z tego, że on obiecywał być innym w przyszłości. Czyż krzywda kiedykolwiek przestaje być krzywdą?
W głowie jego zasiadło mrowisko gryzących myśli, które głuszyła tylko praca ciężka i łowy.