— Wszyscy poszli... siano.. pracuj... Nic nie wiem, nic nie mam... — powtarzała coraz niewyraźniej, trzęsąc rękami i głową.
— Czy został kto z sąsiadów?
— Nic nie wiem... nic nie mam... dużo lat... pracuj... siano...
Aleksander wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
W sąsiedniej jurcie też na pewno byli ludzie, ale... znikli. Na stole stała niedopita filiżanka ciepłej herbaty, leżały okruszyny drobnej ryby i drewniany rożen, na którym była pieczona.
Wołał długo, ale nikt się nie pokazał. Musiały być same młode kobiety i bały się wyjść do niego.
Udał się do następnej jurty: ta była także pusta. Widocznie wszyscy wyszli do sianożęcia. A więc wyłamie zamek pierwszej lepszej spiżarni, weźmie co mu potrzeba i zostawi za to pieniądze. Nie może przecież umrzeć z głodu. Była to jednak ostateczność, której wolałby uniknąć. Skierował się więc ku Toj, której rodzinę lepiej znał i na szczęście zastał w domu.
Wejściem swojem zrobił widocznie wrażenie. Wszyscy podnieśli się z miejsc, a chłopak wyrostek wyskoczył na dwór i krzyknął na kogoś. Stary gospodarz siedział przed ogniem.
— Kapsie!... Powiedz, cudzoziemcze, co słychać? Po co przyszedłeś?
Aleksander nieproszony siadł na ławie. W głowie czuł zamęt, w całem ciele osłabienie.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/288
Ta strona została skorygowana.