Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/296

Ta strona została przepisana.

Powstał i zaczął iść nachylony, z oczyma wlepionemi w ziemię, starając się przebić wzrokiem ciemności, rozświecane chwilowymi błyskawicami. Z niecierpliwością wyczekiwał każdej, zdawało mu się, że wieki upływają między pojawieniem się jednej, a drugiej, a tymczasem one były tak częste, jak uderzenia krzyżujących się mieczy. Ajaks też nos spuścił ku ziemi, biegł i drogę obwąchiwał. W jednem miejscu dłużej się zatrzymał. Wielka błyskawica oświeciła kałużę wody i tuż obok czochratej kępy coś drobnego, białego na ziemi; lecz znikła nim oczy jego to coś rozpoznać mogły. Więc nie ruszał się i ze wzrokiem wlepionym w to miejsce czekał następnej. Z błyskiem rzucił się i podniósł... lalkę Zosi. Teraz ukląkł i jeszcze niżej się nachylił i czekał blasku... Miał nadzieję zobaczyć ślad...
Palcami szukał ostrożnie, czy nie namaca zagłębień w błocie. Zdawało mu się dotykać czegoś, co mogło być śladem, ale tak rozmytym, że trudno było rozpoznać.
— Zosiu!... Zosiu!... Ajaks!...
Psa nie było. Wezwany, wyskoczył naprzód, lecz nie przybiegł. W świetle błyskawicy zobaczył go Aleksander, stojącego w pewnej odległości, machał ogonem i patrzał na niego.
— Szukaj... szukaj, Ajaks! — zawołał.
Słyszał, jak pies rzucił się w zarośla i coś jakby