a mięsa, skóry, wnętrzności w jednem „zwierzu“ będzie na siedm, osiem koni... Postanowiłem więc na miejscu zbudować śpiżarnię i złożyć w nią zdobycz czasowo, do zimowej drogi. Rano wybrałem się z chłopakiem na robotę. Dzieciak pozostał nieco w tyle, a ja sobie idę spokojnie drogą. Właśnie mijałem łozinę, co tu niedaleko rośnie na wzgórzu, gdy „on“ wypadł. Jak pies pobiegł do mnie i nimem się opatrzył, już wstał na łapy. Sięgnąłem po nóż, lecz daremnie usiłowałem wydobyć go z pochwy. Był przymrozek, a ja, wychodząc z domu, nie wytarłem go jak się należy po jadle i przymarzł do pochwy. Bóg dopuścił!... Powalił więc mię „czarny“ na ziemię. Widząc, że nie zmogę, schwyciłem go prawą ręką za gardło, a lewą włożyłem mu w paszczę i zacząłem krzyczeć na chłopaka, by pobiegł po ludzi. Chłopak głupi poskoczył i pac! swoim nożykiem w niedźwiedzia... a nożyk miał ot taki — i ukazał na palec. — Tatula pozrzeć chcesz! — zakrzyczał. „Czarny“ zląkł się i uskoczył w zarośla, a chłopak żelazem trafił mię jak raz w pierś i byłby zabił, tylko jeleniej świty przebić nie mógł. Ledwie mię docucono!
I ot! od czasu, gdy „on“, siedząc na mnie, spojrzał mi w oczy, zamąciło mi się w duszy... boję się... — dodał cicho — bardzo się boję.
Niedługo po tem pożegnałem uprzejmych gospodarzy i poszedłem do domu. Księżyc świecił jasno, mgła znikła, przede mną blado majaczyła znana
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/32
Ta strona została przepisana.