Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/42

Ta strona została przepisana.

tami końskiemi. Konie parskały raźno, a między drzewami, wyrastającemi jak białe widma, majaczyła śniegiem zasypana, wązka, leśna drożyna.
Kecherges, utopiwszy usta w czarne włosy swego wiewiórczego naszyjnika, milczał i kiwał z zadowoleniem nogami. Choć w mieście nigdy jeszcze nie był, jak żyje, wiedział jednak, iż mieli kawał drogi przed sobą.
Minęli las, wyjechali nad rzekę, spuścili się w zasypane śniegiem koryto i znów się wdrapywali na urwisko. Na południu blado tliła się zorza. Mgła rzedniała i opadała, odsłaniając wynioślejsze miejsca okolicy; wyjrzały strome grzbiety gór, czoła borów, uwieńczone śniegów koroną, dalekie płaszczyzny jezior i faliste, światłem jutrzenki nieco zróżowione łąki i pagórki. Wszystko to białe, przeźroczyste, kryształowe, przyćmione resztkami znikającej pary, zdawało się oczekiwać niecierpliwie ukazania się słońca, które zapalić na nich miało blaski tęczowe.
— Nie zostawajcie daleko z tyłu — zawołał Taras. — Miasto już blizko... Widzicie? — zapytał, ukazując w głąb doliny.
Młodzi napróżno wytrzeszczali oczy we wskazanym kierunku, nie widzieli nic prócz śniegu, mgły i wierzchołków lasu. Na chwilę tylko błysnęło gdzieś daleko, jakby spadająca gwiazda zapłonęła i zgasła.
— Ogień, ojcze, czy co? — zapytała Bycza.