Mierzyła go badawczem, niespokojnem spojrzeniem.
Kecherges długo nie ośmielił się wszczynać tej kwestyi.
Chmurka tymczasem istniała i wciąż rosła.
— Że do miasta powieść mogą to mogą — odezwał się raz wreszcie, przerywając zwykłe przy wieczerzy milczenie — lecz żeby mi beczkę na głowę kłaść mieli, to pewnie łżesz... — dodał, spoglądając na kochankę z ukosa.
Dziewczę pobladło.
— Ty chcesz jechać!... — wyjąkała.
Kecherges nic nie odpowiedział, lecz na drugi dzień zabrał się do szukania uzdeczki; szukał jej i na trzeci i na czwarty dzień, szukał sam i z pomocą Ani — daremnie! Uderzony nagłą myślą wybiegł wreszcie raz za oddalającą się dziewczyną.
— Ania! oddaj uzdeczkę natychmiast!
Dziewczyna siedziała już na sankach, krzyknęła na psy, a rozumne, posłuszne zwierzęta uniosły ją z szybkością wiatru. Kechergesowi zdawało się, że obejrzała się, pokazując mu figę; przestał więc mówić o odjeździe. Ale pewnego ranka porzuciwszy śpiącą na łożu dziewczynę, wśliznął się do spiżarni i zabrał schowaną tam uzdę. Gdy jednak po odjeździe Ani zajrzał do czapki, gdzie zgubę schował, znalazł tam zamiast uzdy, garść łuski rybiej. Oburzenie jego nie miało granic.
Chciał jechać zaraz, natychmiast, w nocy jeszcze.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/62
Ta strona została przepisana.