Ania musiała długo prosić, zaglądać w oczy i obejmować go rękami, nim zgodził się zostać jeszcze dzień jeden.
— Jedź, jedź! — mówiła dziewczyna, tłumiąc żal. — Ja wiem, że ty już nie wrócisz!...
Chłopiec zmiękł i został jeden dzień, potem drugi i trzeci, i ani się spostrzegł jak minął dni cały dziesiątek. Wreszcie doleciały ich wieści, że poszukują zaginionego bez śladu chłopca lat dwudziestu trzech, wysokiego, barczystego, członka gminy Kangałas, rodu Esie, zwanego zazwyczaj Kechergesem.
Gdyby piorun padł u nóg psotników, nie przeraziłby ich więcej. Kecherges spojrzał z wyrzutem na Anię; dziewczyna posmutniała. Nie zatrzymywała go już. Chłopak nadął się, osowiał, ale z miejsca nie ruszał. Uciekła mu ostatnia deska ratunku — możność skłamania, że siedział u Tarasa. Milczał więc i lękliwie spoglądał na drzwi, wstrzymując oddech, ile razy dał się słyszeć za nimi jaki szmer niezwykły.
Jednego dnia wieczorem, kiedy siedzieli, gawędząc, drzwi rozwarły się niezwykle szeroko i ukazały się w nich postacie kilku przybyszów.
Kecherges zerwał się i stanął jak wryty.
— Tatulu! to ona!... — krzyknął rozpaczliwie. — Ona schowała mi uzdeczkę.
Ania wysunęła się naprzód.
— No, no, dobrze! Niechno ja się rozgrzeję!... —
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/63
Ta strona została przepisana.