Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/78

Ta strona została przepisana.

do siebie i dał im nawet do herbaty po garści sucharów, zaoszczędzonych resztek swego więziennego pokarmu.
— A przecież on dobry! — głośno, niby do żony, rzekł Jakut z chytrym, ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Keremes, milcząca, ostrożnie jak cień, suwała się po izbie, za każdym razem obchodząc dokoła kominek, by ani na chwilę nie zasłonić ognia oczom rozgniewanych mężczyzn. Zauważyła jednak parę razy skierowany na siebie niemiły wzrok Chajłacha; Chajłach spostrzegł także, że i ona choć ostrożnie, ale wciąż mu się przypatruje, poprawił więc wąsa i pogładził gęstą czuprynę.
Keremes jeszcze dotąd nigdy nie widziała Słowianina, z wyjątkiem popa i pisarza gminnego, którzy tutaj urodzeni, twarzą zupełnie byli podobni do Jakutów; ten chajłach był więc pierwszym człowiekiem z południa, z jakim zdarzyło jej się spotkać.
— Oj! jaki duży!... A na pysku rosną włosy jak u psa! — ze wstrętem zauważyła do męża, kładąc się spać.
— A czy na długo?
— Na miesiąc!
— Boże mój! tak długo!
— Cóż ja zrobię? — markotnie odrzekł Chabdżij, — rozkazali!... — i przewróciwszy się na drugi bok, zasnął. Długo nie mogła zmrużyć oka Keremes. Wciąż majaczyła się jej postać Chajłacha taka, jaką ujrzała raz pierwszy w kłębach dymu i iskier;