ciółmi... Tyś dobry! Wszak prawda?... — łasił się Jakut.
Kostia rozwalony na ławie, wsparty na łokciu lewej ręki, patrzał leniwie przed siebie; jego gruba, ubrana w czarną jakucką sarę, prawa noga, zarzucona na zgięte kolano lewej, kiwała się przyjaźnie. Prawda, czuł się dobrym, ponieważ był sytym, lecz nie miał ochoty rozprawiać. Chabdzij więc po bezskutecznych kilkakrotnych zaczepkach, wziął wreszcie siekierę i poszedł do roboty; Keremes też się gdzieś podziała, Kostia został sam.
W zakrytej zewsząd jurcie było cicho i ciemno; piękny dzień słoneczny, otaczający ją na zewnątrz, pękami swych złotych promieni przedzierał się jednak i do jej środka przez mnogie otwory ścian, szczeliny źle domkniętych drzwi, dziury i pęknięcia rozciągniętego w oknach pęcherza, pstrząc jasnymi krążkami i paskami glinianą podłogę izby, igrając na rozstawionych dokoła sprzętach i zaglądając w bezmyślnie wytrzeszczone oczy chajłacha.
Kostia ziewnął, wytrząsnął popiół z zagasłej fajki, schwycił czapkę i wyszedł z domu.
Szedł bez celu, zaglądał wszędzie ciekawie, a niby od niechcenia rozpatrywał wszystko. Był w lesie, był nad jeziorem, był na łące, gdzie pasło się stado i wkrótce wiedział prawie tyle, co i gospodarz, wiedział, wiele ma krów, co u niego leży w spiżarni i jak ją zamyka, gdzie stawia sieci i sidła, gdzie rąbie drzewo...
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/82
Ta strona została przepisana.