Włócząc się po okolicy, Kostia wyszedł wreszcie nad brzeg rzeki i przysiadł, ażeby odpocząć. Tu było nieco weselej, niż w głębi posępnej, wiecznie milczącej i nieruchomej tajgi z jej obszernemi jednostajnemi łąkami, z jej czarnemi śpiącemi wśród błot jeziorami. Tu było życie.
Wstęga rzeki, marszcząc się zlekka, dążyła pośpiesznie, skwapliwie, gdzieś w nieznaną dal, jej fale z szelestem szarpały urwiste brzegi. Biała czajka, wylatując nagle z poza lasów, z poza sinych gór, zawisła z krzykiem nad jej powierzchnią. Z głębi wód, błysnąwszy srebrną łuską, z pluskiem wyrzuciła się ryba. Siedząc na urwisku, oblany promieniami słońca, mając przed sobą wdzięczne, błękitne górzyste dale, Kostia zadumał się, posmutniał i zanucił nagle:
„Jak w kopalniach urząd dostał,
„Jak lud wieszał, gnębił, chłostał,
„Morzył głodem, w szachtach tracił,
„Ale skarbu nie zbogacił
„Rozgildiajew syn...
.................
.................
Gdy okoliczne echa powtórzyły ostatnie słowa tej więziennej, długiej a bolesnej piosenki, powtórzyły i zamarły, śpiewak westchnął głęboko i rzucił się nawznak w gęstą, pożółkłą trawę, której kępy osłonione przed wiatrami pniem zwalonym, szumiały wysokie i niepołamane.