Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/88

Ta strona została przepisana.

odsuwała się, podnosząc ręce do góry, jak gdyby bała się dotknąć podarunku. Oczy jej poglądały pytająco na męża.
— Czemu nie bierzesz? Ja przecie za to niczego od ciebie nie żądam! — dodał Kostia, mrużąc oczy.
— Weź! — rozkazał Chabdżij, chmurniejąc ostatecznie. Siadł plecami do ognia i począł się grzać, spluwając często przez zęby. Keremes zasunęła się w cień. Na kobiecej połowie izby, niekiedy tylko niejasno migała jej biała koszula i stukał cicho nóż, którym krajała tytoń. Kostia też przycichł i siedząc na ławie, długo z pod oka przypatrywał się obojgu; wreszcie szyderski uśmiech wykrzywił mu twarz, odwrócił się i splunął.
Cicho, jednostajnie płynęły dni mieszkańcom jurty Chabdżija. Co rano, zaraz po śniadaniu, gospodarz brał siekierę i szedł na podwórze ciosać belki na nową spiżarnię, którą zamierzył wybudować tuż obok domu. Keremes brała robotę i natychmiast wychodziła za nim, a usiadłszy gdziekolwiek w cieniu, szyła. Kostia pozostawał sam, wiecznie sam. Przez jakiś czas włóczył się po okolicy, odwiedzał sąsiadów, lecz naprzykrzyło mu się to wkrótce; próbował więc zająć się czemkolwiek; zaczął zastawiać sieci i sidła, lecz nic nie mógł złapać; zresztą i łapać nie było potrzeby, gdyż przemyślny Chabdżij dostarczał ryby i zwie-