sąsiedniego lasu, a robił to zazwyczaj pod wieczór, kiedy spodziewał się tam zdybać szukającą krów Keremes. Daremnie! Dotychczas nie mógł jej złowić. Widział ją wprawdzie kilka razy daleko, wśród zarośli; lecz gdy próbował iść za nią, lub zbliżyć się do niej, znikała mu zawsze, mignąwszy wśród krzewów, chyża, jak spłoszona sarna. Zaczął więc w końcu urządzać na nią prawdziwie myśliwskie zasadzki. Odpędzał daleko w las krowy i chował się w zarośla, leżąc w nich ukryty nieraz godzin kilka. Bydło przywykło doń i nie uciekało już, zadarłszy ogony, jak to zrobiło, gdy zjawił się wśród niego raz pierwszy. Wiedział on wkrótce doskonale, jak ono się pasie, poznał ścieżki w lesie i ich skrócenia. Daremnie! Ścigana Keremes zawsze mu uciekła i znajdował ją w domu, grzejącą się spokojnie u ognia; wówczas prosiła zazwyczaj Chabdżija, by poszedł z nią odszukać stado, które widocznie zaszło zbyt daleko.
Tak minęła połowa miesiąca.
— Idę dziś do księcia — rzekł Kostia pewnego rana, biorąc za czapkę.
— Po co?
— O! mam ważne powody... Chcę go o coś prosić.
Twarz Chabdżija rozjaśniła się. Dawnoby już był powinien. Czyż on mu tego nie powtarzał co dnia? Kostia słuchał, słuchał z uśmiechem, stojąc u proga i patrząc w ziemię.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/91
Ta strona została przepisana.