— Niech więc nie zapomni: z dachu cieknie, brudno... jedzenie złe, jest biedny i nieuczony... nie nie rozumie, co do niego mówią — wyliczał Chabdżij.
Kostia wyszedł, lecz zrobiwszy nie więcej jak kroków trzysta, obejrzał się, a ujrzawszy się samotnym, skręcił w bok, w krzaki.
Biegł na przełaj przez las, przez pnie i doły, przedzierał się przez gąszcze i bagna, spieszył chyłkiem, rozpędzając i strasząc chroniące się tu przed upałem kuropatwy i dzikie kaczki, aż wyszedł na polankę, z której na przestrzał, między dwoma gajami widać było w oddali jurtę Chabdżija.
Tu zatrzymał się u stóp zarośniętego malinami i głogiem wzgórka, a znalazłszy odpowiednie miejsce, gdzie nie czuł wiatru wiejącego od północy, gdzie krzewy nie tamowały mu widoku, położył się na czatach. Lecz wkrótce ogrzawszy się promieniami wysoko stojącego słońca, posiliwszy przyniesionym z sobą pokarmem, zdrzemnął się, co zresztą leżało w jego programie działań.
Obudził się wieczorem, wylękły, że może już zbyt późno i pośpieszył natychmiast bocznemi drożynami w stronę pastwiska.
Chwała Bogu! Krowy pasły się jeszcze, część ich tylko wyszła już na drogę i skubiąc trawę, zwolna posuwała się ku domowi. Odpędził kilka z nich dalej i przyczaił się za krzakiem rosnącej przy ścieżce łozy.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/92
Ta strona została przepisana.