Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozstawiały szeroko nogi nie chciały iść. Daremnie przewodnicy targali je za kółka w nozdrzach: beczały żałośnie, ale nie ruszały się z miejsca, a następnie klękały na piaskach i nic już nie było w stanie ich podnieść. Żołnierze, idący z tyłu, dorzynali je, ale w żołądkach ich nie znajdowali zwykle ani kropli wilgoci. Więc łapczywie chwytali i nieśli do ust płynącą leniwo z ich otwartych żył czarną jak smoła posokę.
Brzeski ze wstrętem odwracał głowę od tych zdziczałych, pokrwawionych twarzy, z błyskającemi złowrogo oczyma. Ale widok ciekącego płynu wstrząsał i jego i wzbudzał w przełyku bolesne spazmy.
— Tzou! Tzou! (ruszaj!) — rozlegał się co chwila pobudzający okrzyk cierpliwego, mężnego Tan Lo.
— Tzou! — powtarzali silniejsi, ale słabsi siadali lub kładli się obok drogi i dopiero, gdy karawana znikała za wzgórzami, zrywali się i wlekli dalej, lękając samotności bardziej niż mąk najokropniejszych.
Tych wyczerpanych ludzi, tych ledwie powłóczących nogami koni i mułów przybywało coraz więcej w ogonie karawany. Porzucone pakunki i trupy zwierząt znaczyły odtąd ich drogę, niby czarne kropki i żałobne wiechy wytyczne.
Zapadł wreszcie wieczór, zgasła purpurowa zorza zachodu i blady sierp miesiąca wzeszedł nad pustynią. Karawana zatrzymała się i zebrała wkółko. W ciemnościach rozjuczono zwierzęta, w ciemnościach ludzie zwilżyli usta kilku kroplami pozostałej wody i legli wyczerpani wśród worków i skrzyń. Dokuczliwe zimno jasnej nocy jesiennej rychło pochłonęło ciepło ziemi i poczęło przenikać przejmującym dreszczem do wycieńczonych wnętrzności ludzi i zwierząt. Nie niecono ognia, gdyż daremnie było