Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

się kusić o wyszukanie paliwa w tym oceanie jałowych prochów.
Światło błyszczało jedynie w namiocie naczelnika. Tam, na skrzyni przykrytej dywanem, płonęły dwie świece stearynowe w podróżnych lichtarzach, stał między niemi kałamarz z piórem i leżała plika papieru. Pośrodku namiotu siedział baron z twarzą złą i stężałą, obok na rozmaitych pakach i tłumokach usiedli fotograf, doktór, topograf, a poza niemi stali w głębi Małych, Siuj i Tan Lo.
— Przyprowadź go, Małych! — kazał baron.
— Baronie, baronie, czy warto? Czy nie lepiej odłożyć do Pekinu... Tam w poselstwie omówimy sprawę spokojnie!... — prosili topograf i doktór.
— My jutro możemy umrzeć!... Musi stać się zadość sprawiedliwości... Musi być posłuszeństwo!... To darmo! Inaczej ludzie ludziom jutro gardła poprzegryzają!... To darmo! Musi być przykład! To nie jest moja przyjemność, to jest mój obowiązek! Niech go przyprowadzą!...
Małych poszedł i obudził śpiącego młodzieńca. Ten niechętnie wysunął głowę z pod ciepłej kołdry.
— A co tam?
— Sąd!
— Jaki sąd?! Co za sąd?!
— Ja tam nie wiem, mnie przysłali... Stepowy chyba; przecie dawno o tym baron gadał... Niech pan wstanie, niema co...
Brzeski podniósł się, chłód nocy i wzruszenie wstrząsały nim gwałtownie. Ale nie chciał, aby Małych pomyślał, że się boi, więc drżenie pokonał.
— Głupstwo!... Nikogo się nie boję... Odstawią mię do Pekinu... Mój wuj zapłaci za drogę!... — odrzekł ostro.