Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co tam wuj!... Wuj daleko. Tak będzie, jak baron każe. On ma Chińczyków... Niech się pan lepiej nie sprzeciwia, gorzej będzie... Widzi pan, już wstają!
Małych wskazał głową figury, które nagle uniosły się tu i owdzie wśród juków. Brzeski starał się dojrzeć przy słabym świetle księżyca wyraz twarzy Małycha, ale ten chował oczy.
— Cóż to? gwałt! Nie przysięgałem, nie jestem żołnierzem!
— Niech im pan to wszystko opowie...
— A któż tam jest?
— Kto ma być? Wszyscy są... Prędzej... Czekają, a pan tu bez potrzeby się przekomarza...
Brzeski zawahał się, poczym, nic nie mówiąc, poszedł tak prędko, że Małych ledwie za nim zdążał. Pochylił się, wszedł do namiotu i stanął przed stołem, oko w oko z baronem.
Czerwone, obrzękłe powieki Niemca rozszerzyły się gwałtownie. Milczał i patrzał. Brzeski przeniósł spojrzenie na niedawnych swych towarzyszów.
— Obwiniony, jak się nazywasz?
— Nie jestem obwinionym... Nic nie zrobiłem...
— Dobrze, dobrze!... Jak się nazywasz?
— Poco mię pan pyta? Przecie pan wie?
— Więc: Jan Brzeski... Czy tak? Lat dwadzieścia?!...
Brzeski milczał.
— Nie odpowiadasz? Pamiętaj, że upór zwiększa twą winę!
Chłopak spojrzał na doktora i topografa.
— Jesteś obwiniony o bunt i naruszenie obowiązującej w karawanie karności. Całą drogę wykazywałeś krnąbr-