Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Małych. — Jeszcze gdyby pan łzami zapłakał, możeby panu baron wszystko darował... Strach, jak on lubi skruchę! Ja mu zawsze powiadam: „Winien“ — chociem nie winien... Możeby pana co najwyżej obić kazał przed frontem dla przykładu... A tak co będzie!? Bóg wie, co będzie!
Z namiotu dobiegały coraz burzliwsze głosy.
— Za pozwoleniem! Ja panom opowiem przykład — huczał baron. — Żołnierzowi skazanemu na areszt przyniesiono kwit, on ten kwit w rozdrażnieniu w obecności feldfebla i towarzyszów rozerwał i został rozstrzelany...
— Tak, ale to był żołnierz, a to dziecko.
— Wcale nie dziecko... Ja w jego wieku już byłem junkrem. Nasza wyprawa tosamo co wojna... Kwit mała rzecz, to, co on zrobił, wielka rzecz... My wszyscy zginąć możemy... Ja kazałem bić za to mulników. Jeżeli ja go teraz nie ukarzę, jutro Chińczycy więcej jego będą słuchali, niż mnie... Zresztą mamy równe głosy, a ja jestem prezydent.
— Więc co pan chce zrobić?...
— To jest inne pytanie. Z początku niech panowie odpowiedzieć zechcą: winien, czy nie winien?
— My protestujemy przeciw całej sprawie. Brzeski dobre dziecko i nic więcej... — grzmiał topograf.
— Nie podpiszemy protokułu! — wtrącił spokojnie doktór.
— Ja mogę ukarać każdego na własną rękę. Że ja zaprosiłem panów, to moja grzeczność. Dobre dziecko, ale zły podwładny... Ja nie mogę pozwolić na nieposłuszeństwo. To będzie zupełna zguba wyprawy!
Głosy umilkły. Na płóciennych ścianach namiotu za-