Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

Daleko, bardzo daleko, u stóp prawie gór czerniała cienka, nikła linja niby brzeg odległy. Brzeski miał ochotę przeżegnać się, łzy nabiegły mu do oczu. Wielbłądy z rykiem pomknęły. Wkrótce znowu zagłębili się w piachy, i widziadło znikło. Znów wstępowali i spuszczali się po sypkich spadzistościach piachów, znów chyże kołysanie wielbłąda spowiło niemocą myśli i zmysły Brzeskiego. Ocknął się, gdy stanęli. Góry były jeszcze daleko, ale tuż przed niemi szumiał łan nieprzejrzany wysokich wyschłych szuwarów. Mongoł pochylił się w bok i rozglądał uważnie. Nadjechała reszta zbiegów i zaczęła się krzykliwa narada, poczym jeden z nich wystąpił na czoło i poprowadził towarzyszów skrajem traw. Niedaleko za węgłem ogromnej wydmy jeźdźcy zsiedli z wielbłądów. Przewodnik zagłębił się w sitowie, chodził, szukał, wreszcie krzyknął radośnie. Obecni ruszyli ku niemu, z trudnością wstrzymując za uzdy drżące z niecierpliwości wielbłądy. Na malej polance widniał dół, a w nim na dnie... czysta i błyszcząca woda. Przewodnik już ją pił, zanurzywszy w niej twarz po uszy jak zwierzę.
Napili się sami, następnie pojedyńczo napoili wielbłądy, z obawy, aby te, tłocząc się, nie zasypały źródła, poczym puścili je na paszę, pokładli się i usnęli natychmiast jak martwi.
Słońce chyliło się ku zachodowi, z poza oczeretów widać było tylko jego jasną łunę na niepokalanym niebie bez chmur, gdy Brzeski ocknął się wreszcie. Mongołowie już nie spali.
Trzech z nich odeszło drożyną ku wylotowi kotliny; inni, przykucnąwszy u źródła, cicho rozmawiali i pilnie nasłuchiwali.
W dali dźwięczały dzwonki i głosy.