Brzeskiego ogarnęło zmieszane uczucie radości i trwogi. Czyżby to byli porzuceni towarzysze? Coraz wyraźniej rozlegały się prychania koni, chrzęst racic wielbłądzich na piaskach i krótkie, urywane okrzyki poganiaczów. Ktoś nucił monotonną, mongolską piosenkę...
Nie, to nie nasi!... Wszak wśród nich dawno już nikt nie śpiewa!
Pilnujący drożyny Mongołowie znikli, poczym rozległ się krzyk, wołanie, ucichły dźwięki brzękadeł i kroków; pozostali u źródła zerwali się i pobiegli; wstał mimowolnie i Brzeski i podążył za niemi. O kroków kilkanaście na ostatnich ławicach piachów spostrzegł karawanę, składającą się z kilku lekko jucznych wielbłądów i koni. Gromadka Mongołów w niebieskich chałatach i baranich czapkach wrzeszczała, śmiała się i machała rękoma. Ale zdziwienie Brzeskiego nie miało granic, gdy ci rozstąpili się i on dostrzegł wśród nich... Sodmuna. Miał tę samą żółtą czapeczkę na głowie i żółtą, brudną, jedwabną opończę, ale towarzysze okazywali mu cześć widoczną. Zbliżył się do Brzeskiego i pokłonił się chińskim obyczajem z zaciśniętemi pięściami nad głową.
— Chao bu-chao? Czy-la-fań-la mej-ju? (Czy dobrze, czy nie dobrze? Czy jadłeś kaszę?) — pozdrowił uprzejmie Brzeskiego. Ten wiedział, że to jest zwykłe powitanie chińskie, ale treść jego tak daleko odbiegała od rzeczywistości, że uśmiechnął się boleśnie.
— Sodmunie!... — wyrzekł i wskazał w stronę porzuconej karawany.
Lama kiwnął głową, podszedł do źródła, przykucnął i kazał sobie podać wody. Tymczasem jego towarzysze zajęli się nieceniem ognia i rozjuczaniem bydląt. Wkrótce zawrzały, zabuchały parą duże miedziane imbryki i za-
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.