— Szczęśliwego ranka zgrzybiałemu kucharzowi Czżanowi! — sakramentalnie odpowiadał Brzeski, podejrzliwie śledząc ręce Chińczyka.
Miał wrażenie, że wstrętny brudas wytrze je przez roztargnienie nie o swoje, lecz o jego ubranie. Rozbierając się, kładł więc swój kaftan jak najdalej od dobrodusznego brudasa, ale ten zawsze brał kaftan do rąk i, oglądając go pod światło na wszystkie strony, zachwycał się według wszelkich prawideł grzeczności chińskiej.
— Co za cudowny ubiór!! Ciepło ci pewnie w nim, łaskawy panie?!
Brzeski bąkał coś niewyraźnie, zmieszany blizkim sąsiedztwem żebraczych łachmanów Czżana, przez które w wielu miejscach przeświecało bronzowe ciało służącego. Znalazł wreszcie sposób na uwolnienie swego odzienia od lepkich palców Chińczyka i obłażących zeń pasożytów.
— Lepiejbyś mi, stary, potrzymał miednicę i dzbanek!
Czżan zgodził się i od tej pory niby żywa umywalka trzymał przed nim miednicę i przypatrywał mu się uważnie zaropiałemi oczyma, podczas gdy Brzeski umywał twarz i ręce po chińsku kawałkiem flaneli, umaczanej w gorącej wodzie. Jednocześnie stary bawił młodzieńca rozmową:
— Zimna nadchodzą!
— O tak!
— Mój pan, szczodry „Władca Wrót Zachodnich“, już kazał mi wyszukać piecyk do pańskiego mieszkania...
O tym piecyku, który był wymieniony w umowie, Brzeski słyszał od pierwszego dnia, ale kupno jego wciąż trafiało na przeszkody: to znaleziony piecyk był za duży, to za mały, to był brzydki, to stary, to majstrowie, potrzebni do postawienia go, pracowali właśnie gdzieindziej...
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/130
Ta strona została uwierzytelniona.