— Bo-na jou-ra! — odzywał się, wychodząc z za parawanu, gospodarz. — Za parę dni będzie pan miał piecyk... Już ja sam wezmę się do tego! Ten niedołęga Czżan nie wie, gdzie szukać. A może łaskawy cudzoziemski pan wolałby fajerkę?...
— O nie!... Wolę piecyk... Fajerka czadzi.
— Można znaleźć fajerkę, która nie czadzi! Ale wiem: zamorscy ludzie nie lubią fajerek. Niech będzie piecyk!...
Wań mówił z uczniem swym „gołębim“ rosyjsko-angielsko-francusko-chińskim żargonem, do którego coraz częściej, stopniowo i bardzo umiejętnie wstawiał czysto chińskie wyrazy i zwroty. W ten sposób Brzeski uczył się niepostrzeżenie tubylczej mowy.
Tymczasem za parawanem szły inne sprawy, rozlegały się szepty i gadania, wybuchały głuche, gniewne pokaszliwania, przeplatane przyciszonemi napomnieniami, szelestem wdziewanych sukni, wreszcie wychodził stamtąd ośmioletni Ma-czży i zręcznie robił przed ojcem „jeden z ośmiu ukłonów“. Zwykle jednocześnie rozlegało się na podwórzu wołanie wędrownego piekarza:
— Ko-lień u-cień!... Ko-lień... bin-tzy! (Zlitujcie się, nie mam pieniędzy!... Zlitujcie się, placuszki!...).
Ma-czży, Czżan, nawet sam Siań-szen śpieszyli do drzwi, a za parawanem odsuwała się rama w oknie. Po chwili wracał chłopiec uszczęśliwiony i wnosił górę go-