rących, pszennych placuszków na drewnianej lakierowanej misie. Zasiadano do herbaty. Za parawanem robiono widocznie tosamo, gdyż z poza skrzydła, przylegającego do komina, raz po raz wysuwała się ręka w zwisającym niebieskim rękawie i brała z ogniska fajansowy imbryk. Brzeski z głosów wnosił, że tam są dwie kobiety, ale spostrzegał zawsze tę samą rękę, młodą i zgrabną. Po śniadaniu, Czżan udawał się z koszykiem na targ, Ma-czży znikał, a Wań zabierał się do lekcji z Brzeskim. Pokazywał mu kolejno rozmaite przedmioty, wymawiał ich chińską nazwę, tworzył zdania i kazał sobie powtarzać. Czasem, aby dobrze wymówić, Brzeski musiał kilka razy powtórzyć, ale cierpliwość Siań-szena nie znała, zdawało się, granic. Najgorzej było z akcentami, których istniało kilka i które tym samym dźwiękom najrozmaitsze nadawały znaczenia. Następnie Brzeski wprawiał się w pisanie tuszem i chińskim pędzelkiem odpowiednich znaków na czerwonych wzorach, a nauczyciel pod oknem na osobnym stoliczku przepisywał rozmaite papiery.
Chińczyk pracował starannie, grzbietu nie rozginał od rana do nocy, wypoczywając tylko przy jedzeniu, prze-