Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

cieraniu okularów lub rozrabianiu tuszu. Szczycił się bardzo swym pismem i nieraz wołał do Brzeskiego, aby mu pod pozorem nauki pokazać jakiś piękny zakrętas:
— Niech mój doświadczony uczeń zobaczy: czy pozna, jaka to litera!?
„Wszystko to bardzo podobne do umaczanej w atramencie rozklapanej muchy!“ — mruczał po polsku Brzeski.
— Ten ruch zowie się „szon“ i znaczy: szczęście... Czy nieprawda, że piękny, że ponętny, że z samego jego kształtu można się domyślać, co wyraża?!
— Tak... cokolwiek!... — zgadzał się niechętnie Brzeski, zwolna przejmując się chińską grzecznością, która nie pozwala na stanowcze przeczenie.
W gruncie rzeczy owadokształtne litery nie podobały mu się, ale okazywał zainteresowanie, gdyż zrozumiał, że kaligrafja Wania jest źródłem dochodu rodziny. Waniowie byli bardzo ubodzy. Zjawienie się Brzeskiego stało się dla nich wypadkiem wprost opatrznościowym. Chłopak chciał być wspaniałomyślnym do końca i nie nalegał na kupno piecyka. Ale w jego izbie panowało wciąż tak nieznośne zimno, że spędzał dni całe w mieszkaniu Siań-szena, nasłuchując pilnie, co się dzieje za parawanami. Stanowiło to bez wątpienia miłą rozrywkę przy „kuciu“ słówek angielskich, zgłębianiu mądrości chińskich hjeroglifów, ułatwiało błąkanie się po labiryncie chińskiej historji i kanciastych stopniach ich niezmiernie cnotliwego światopoglądu. Zresztą młodzieniec brał wszystko bardzo serjo i uczył się pilnie.
— Przecież i to jest nauka! — pocieszał się, gdy łapał siebie na śledzeniu na suficie odbicia schowanych za parawanem postaci. — Aby poznać Chińczyków do gruntu