brzydki strój krajowy i uczy się trudnego chińskiego języka... Nawet ja, jego nauczyciel, nie wiem przecie tego...
— Jak to, Siań-szen?! Mówiłem wszakże, że udaję się do plantacji i fabryki herbaty mego wuja w In-kou... Dla tego uczę się po chińsku...
— Ta-ak!... Więc to istotnie prawda?! Myślałem, że łaskawy pan tylko tak sobie odpowiedział, aby uspokoić trwożne serce swego Siań-szena, ale że w rzeczywistości jest urzędnikiem albo wojskowym...
— Ależ nie!... Zostanę kupcem lub przemysłowcem!
— Cóż, i to niezgorzej! Można zarobić dużo pieniędzy!... — odpowiedział protekcjonalnie Chińczyk i podniósł dumnie głowę w swej urzędniczej czapeczce.
Zamyślony Brzeski nie zauważył tego i nie zrozumiał na razie, do czego stosują się uwagi nauczyciela, ale uśmiechał się, wdzięczny za jego życzliwość.
— Czy Ma-czży nie mógłby mię zaprowadzić jutro do katolickiej misji? — zapytał niespodzianie.
— Do misji katolickiej?! Tak daleko?... W takie błoto?!... Widzę, że pilny mój uczeń ważny musi mieć interes. Czy uczeń odebrał list z domu? — zapytał Wań przebiegle, a gdy Brzeski nic nie odrzekł, dodał ostrożnie: — Nie radziłbym obecnie daleko od domu odchodzić!... Ma-czży zajęty...
— Pójdę sam!...
Wań podniósł do góry rękę i brwi i już nie przeczył.
Propozycja barona wytrąciła Brzeskiego z równowagi. Opadły go wątpliwości różnorakie, myśli, pragnienia i różnorodne przeciwieństwa, z których sam nie był w stanie wybrnąć. Uczuł gwałtowną potrzebę pogadania o swych walkach z kimkolwiek i przypomniał sobie księdza Płońskiego.
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.