Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

Zastał go z książką w ręku w głębi misyjnego ogrodu.
Ksiądz przywitał go uprzejmie, radośnie prawie i wypytywał pieczołowicie o szczegóły z życia. Brzeski odpowiadał z roztargnieniem i zerkał niespokojnie na budynek misji.
— Widziałeś ojca Paola?
— Nie!...
— To może pójdziemy przywitać się?!
— Nie, ojcze... Chciałem prosić przedewszystkim... Czy nie poszlibyśmy przejść się na mury miejskie?! Nie byłem jeszcze — dodał, kiwając głową w stronę ciemnej ściany zębatej, widocznej za siatką ogołoconych z liści drzew.
— Ależ, owszem! To moja ulubiona przechadzka!
Wejście na mury okazało się w pobliżu i wkrótce ksiądz z młodym swym gościem, poprzedzani przez Ma-czży-ego, szli środkiem powietrznej, szerokiej na kilkanaście łokci ulicy. Gwar miejski tu nie dochodził, uroczystą ciszę naruszał tylko wiatr, szeleszczący trawami, wyrastającemi ze szczelin pomiędzy głazami. Stada siwych gołębi długo biegły przed idącemi, nim wystraszone zrywały się i nikły z obu stron za nizką balustradą, gdzie w głębokiej przepaści rozlewało się szeroko morze różnokolorowych, fantastycznie połamanych dachów. Ich żółta, purpurowa, sina, niebieska, zielona polewa, obmyta przez niedawne deszcze, lśniła obecnie w słońcu jak szmaty barwnej, srebrnej, albo złotej lamy, wetkanej w brunatne tło bezlistnych, zimowych ogrodów. Chmury, przesuwając się między słońcem a miastem, rzucały w przelocie na ten dachów kobierzec delikatne cienie, a stada gołębi kołowały nad nim, niby roje drobnych motyli. Z błękitnego szlaku mgły na skraju horyzontu strzelały w górę,