podobne do perłowych obłoków, gmachy i rogate wieżyce świątyń Nieba i Ziemi.
Z przestworza dolatał chwilami dziwnie melodyjny świegot.
— To flety, przywiązane do skrzydeł gołębich... Prawda, jakie to podobne do śpiewu naszych skowronków.
— W Mongolji też są skowronki... — wyrzekł Brzeski poważnie.
Ksiądz Płoński uśmiechnął się.
— Zdawało mi się, żeś mi chciał coś powiedzieć, mój synu?
— Tak, proszę księdza. Nie mam się kogo poradzić. Ale opowiem chyba od początku? A może to będzie za długo? za... nudno? Może ksiądz czasu nie ma?
— Mów, dziecię moje! Jestem przecie z powołania doradcą i powiernikiem.
Brzeski spojrzał w młodą twarz księdza, z której biły jednak już przeżyte bóle wielkie. Głos kapłana brzmiał cicho i łagodnie i dziwnie serdecznie. Zaczął mu więc młodzieniec opowiadać o matce, o domku na syberyjskim przedmieściu, o Teodorze, o wuju, o swym uniwersyteckim marzeniu, wreszcie o wyjeździe do Chin, o niepowodzeniach wyprawy, o fotografie, doktorze, topografie, baronie... o sądzie, o ucieczce i uratowaniu wyprawy, i... o ostatniej propozycji barona.
— Odmówiłem. Ale może źle robię? Może nie mam prawa ze względu na matkę... Oni powiadają, że się świetnej wyrzekam przyszłości, że się to już nie powtórzy... że baron pierwszy się zwrócił, więc mi to ujmy nie robi.
Ksiądz patrzał na dachy obcego miasta, błyskające w słońcu, i słuchał uważnie.
— O jakiej mówisz przyszłości, mój synu?! Chcesz
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.