Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

dewszystkim, skoro tylko będziesz mógł, wracaj do swoich! Tam niwa twoja...
— A?... Aha??! — bąknął Brzeski, ale zmieszany nie skończył pytania.
Po bladych wargach księdza przewinął się smutny uśmiech.
— Domyślam się, o co chcesz się spytać, mój synu. Jam z Poznańskiego. My, duchowni, jesteśmy jak żołnierze. Nie chciałem pomagać niszczyć kwiatów Bożych i znalazłem się... tutaj. Bliżej czy dalej mała różnica, skoro nie wśród swoich. Gorzej, że nie wierzę w nawrócenie Chińczyków. Handel i polityka wykopały niezgłębioną przepaść między temi duszami a nauką Chrystusa. Niema okropniejszej rzeczy nad stosunki, w których słowa miłości stają się narzędziami ucisku i zdzierstwa!
Szli wciąż przed siebie, spędzając po drodze czeredy siwych gołębi. Z małych budek strażniczych, stojących co paręset kroków, wychodzili żołnierze lub ich żony i, uczciwszy przechodniów wstrząśnięciem pięści, przyglądali się im długo uważnie.
Brzeski słyszał, jak szeptali:
— Cudzoziemcy... chrześcijanie... Co oni tu robią!...
— Wracaj, chłopcze, wracaj...
— Istotnie, ojcze, wracajmy. Poznali nas i śledzą...
— Nie o tym mówię powrocie. Ale... doprawdy idą za nami. Nigdy mi się to nie zdarzało.
— Tam, bliżej misji, są oswojeni. Rozmawiając, zaszliśmy w odległą dzielnicę. Hej, Ma-czży, wracamy!... — krzyknął po chińsku.
Chłopak, przewieszony przez balustradę, śledził pilnie,