Czas jakiś stali w milczeniu pośrodku pokoju. Janek patrzał w okno, a stara matka na niego. Wreszcie odeszła, cicho stąpając dużemi trzewikami o płaskiej podeszwie.
Po chwili znów zastukała stolnica w kuchence i zabrzęczały naczynia. Jaś rzucił się na łóżko. Matka zaglądała do niego kilkakroć, ale nie odzywała się, i tylko, gdy siedli do obiadu, rzekła ze zwykłą żywością i prostotą:
— Co tam, Jasiu! Wuj ma rację! Popłaczemy, pobiadamy, ale pewnie zgodzimy się...
— Wcale nie ma racji! Nie mam najmniejszej skłonności do handlu!
— I w handlu potrzebni są uczciwi ludzie! Minęły te czasy, co to powiadali: nie oszukasz, nie sprzedasz! Ojciec twój uczciwy był człowiek, miał majątki, wsie i klucze, ja też nigdy nic nie sprzedawałam. A tu nieraz wózek z warzywem razem toczyliśmy po ulicach własnemi rękoma... Po całych dniach wystawaliśmy w kożuchach i butach wśród chłopów na targu... praca nie poniża...
— Wiem przecież! Nie o to chodzi, mamusiu, ale myślałem, że zostanę... literatem; przecież ten mój wierszyk nawet wydrukowali...
— Poczekaj: może i zostaniesz! Może wuj dla tego tak do handlu cię skłania, że chce tobie zapisać wszystkie swoje bogactwa. Wtedy mógłbyś pisać, bo miałbyś za co książki drukować!
— Co tam, o dziedzictwie nie dobrze myśleć... Ale znowu pobyt w Chinach też nie byle co!...
— A co? Widzisz!... Będziesz miał o czym pisać.
Zwolna Jaś rozweselił się i rozgadał. Snuł projekty i nie zważał, że za każdym razem, gdy mówił o przygodach i podróżach, usta matki drżały boleśnie. Zresztą pani
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.