nego, jak oni, przechodnia. W miarowych przerwach głucho klekotały w oddali drewniane gongi stróżów nocnych. Czym kierował się sługa Chińczyk w wyborze drogi, Brzeski nie wiedział, gdyż z wyjątkiem niewyraźnych, czarnych plam budowli i jaśniejszego od nich, zachmurzonego nieba, oko jego nic nie rozróżniało przed sobą.
Nagle przewodnik zatrzymał się, podniósł latarkę do góry i krzyknął. Przed nim stała mara, kościotrup, ubrany w pęki słomy, zwisającej od szyi wzdłuż ciała, jak strzecha.
Nim Brzeski zdołał mu się przyjrzeć, wysunął się z ciemności drugi kościotrup zupełnie nagi i uchwycił we wstrętne swe piszczele tłumoczek z jego europejskim ubraniem, poczym obaj znikli.
— Żebracy... — pewnie trędowaci! — szepnął z przerażeniem Chińczyk. — A co? mówiłem, że lepiej nie chodzić po nocy! Doprawdy, nie wiem, jak wrócę do domu!
— Zanocujesz u nas. Trędowaci?... To tu są trędowaci? — spytał z odrazą Brzeski.
— A są. Tylko im niewolno wchodzić do miasta. Mieszkają na cmentarzach. Dobrze, że nie poznali cię, że nie spostrzegli, żeś cudzoziemiec, bo jeszczeby nas wysmarowali swym gnojem. Myślą, że w ten sposób oddadzą swą chorobę innym, daleko...
Nazajutrz dowiedział się Brzeski, że w czasie jego nieobecności był u Wania ojciec Paolo. Wań ze skromnie