zesznurowanemi ustami pisał skwapliwie przy swoim stoliczku; zato za parawanem dzień cały rozbrzmiewały mamrotania i przekleństwa. Długa, zgrabna rączka nie ukazywała się już wcale, gdyż parawany przesunięto w ten sposób, że można było przejść do płyty kuchennej, nie ukazując się zupełnie oczom siedzących przy stole.
Deszcz i mokre śniegi z porywczemi wiatrami zrobiły swoje. Dach w mieszkaniu Brzeskiego zaczął gęsto przeciekać, rozmokły papier w oknie też w wielu miejscach popękał. „Władca Wrót Zachodnich“ nie myślał wcale o reparacji.
— O, w naszym mieście w zimie bywa zimno! przytakiwał, gdy lokator skarżył się mu na chłód i wilgoć po nocach. — Cóż dopiero musi się dziać w waszych północnych krajach?
Na opowieści Brzeskiego o urządzeniu ogrzewaniu mieszkań europejskich odpowiadał stale z wyszukaną grzecznością:
— Wysoki umysł zamorskich ludzi umie zapobiegać nieszczęściu!
Ale ani o piecyku, ani nawet o fajerce już nie wspominał. Gdy wreszcie, doprowadzony do ostateczności, Brzeski powiedział mu stanowczo, że nie myśli dłużej mieszkać w mokrej i zimnej dziurze, i zażądał od niego, aby poszedł zobaczyć, co się tam dzieje, Wań wszedł do mieszkania, pokiwał głową, jak gdyby ujrzał rzecz zupełnie niespodziewaną, i zaproponował młodzieńcowi, żeby... tymczasowo, nim poprawią dach i postawią... fajerkę, przeniósł się do nich, do kuchni.