Brzeska niczym więcej nie okazywała swego wzruszenia; była spokojna i napozór rada nawet z obrotu rzeczy.
— Mamusiu, a z tego tysiąca, to ja zaraz mamusi przyślę pięćset...
— Nie trzeba, synu. Starczy mnie starej to, co daje ogród... Przecie nie będę wydawała balów!
— A jakże! Już ja wiem... Mamusia tu zagłodzi się... Niech mamusia przysięgnie, że sobie żałować nie będzie!
— Ależ dobrze, dobrze, dziecko moje! Nic mi tylko nie przysyłaj. Niepodobna, żebyś został bez grosza w kraju takim dalekim i dzikim...
— Mamo, Chiny nie są krajem dzikim! Cywilizacja ich jest starsza od naszej...
— Słyszałam, ale już ja tam nie mam do nich zaufania. Ubierają się Bóg wie jak, mężczyźni noszą warkocze, witają się na czworakach, jedzą psy, koty, robaki... Prawda, że mają dobrą porcelanę i jedwabie, przyznaję, ale ty, Janku, kiedy się tam wśród nich znajdziesz, błagam cię, strzeż się niechrześcijańskich obyczajów... obiecaj mi...
Pierwsze lody były złamane.
Nazajutrz zaczęły się przygotowania do drogi, odwiedziny znajomych, szycie, pakowanie...
Po dniach dziesięciu wracała pani Brzeska z przystani... bez Janka. Szewc Teodor towarzyszył jej zdala.
Znów zapadał wieczór różowy i otulał miasto fijoletową mgłą. Staruszka szła zgarbiona, wolnym, ociężałym krokiem, jak gdyby teraz dopiero poczuła, razem z boleścią rozstania, całe brzemię swego życia, pełnego nieustannych utrat i troski. Koło domu obejrzała się za siebie na Teodora, kiwnęła ręką i rzekła:
— Niech Teodor już idzie... Niech wraca. Bóg zapłać!
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.