Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

rów. Potężna rzeka sunęła środkiem doliny, niby olbrzymi srebrnołuski wąż. Wokoło zamykały widnokrąg wzgórza o łagodnie załamanych linjach, usiane na zboczach białemi domkami, pomalowane plamami pól jasnych i ciemnych sadów.
Brzeski zapukał do furtki fabrycznej.
— Gdzie dyrektor? — spytał stróża Chińczyka.
Ten przyjrzał mu się uważnie i wskazał prawy pawilon. Młodzieniec przeszedł dziedziniec, wyłożony kamiennemi płytami, i wstąpił po szerokich jak podmurowanie schodach na werandę, ocienioną wspartym na filarach okapem. W oszklonej chińskim obyczajem ścianie było przebitych drzwi kilkoro. Zatrzymał się, nie wiedząc, do których wejść. Wreszcie usłyszał głosy i klamkę nacisnął.
Znalazł się w obszernej, chłodnej sali, przedzielonej wpoprzek drewnianą galeryjką. Przy biurkach siedzieli urzędnicy z piórami w rękach.
— Pan dyrektor?...
Na dźwięk mowy europejskiej wszyscy podnieśli głowy spojrzeli nań ze zdziwieniem.
— Co pan sobie życzy?
— Mam interes osobisty.
— A może pan jest panem Brzeskim? — spytał wysoki, szpakowaty jegomość z kozią bródką.
— Właśnie.
Zmierzył młodzieńca chłodnemi, szaremi oczyma i rzekł niedbale:
— Z werandy drzwi naprawo.
Brzeski wyszedł, uderzony niemile jego obejściem. Nim jednak zdążył rozważyć, co by ono miało znaczyć, znalazł się wobec wskazanych drzwi i wszedł do wytwornie ume-