Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

wypalić swoją fajeczkę i mruczała uprzejmie z błyszczącemi jak węgle oczyma:
— Piękne miasto... przyjemne miasto... można dostać wszystkiego...
A Ma-czży opowiadał:
— Jest rzeka. Na rzece pływają duże i małe statki z wielkiemi oczyma. Oczy malowane różnemi kolorami, a boki i ogony jak u ryb, ale dobrze widzą, bo gęsto płyną, a żadna nie zawadzi. Cały czas, kiedy stałem we wrotach, wciąż płynęły. Teraz wierzę, że one rodzą się z gór u źródeł rzeki. Niech Lień powie, czy nieprawda? Ona też przyglądała się.
— Poco chodziłaś? Ani mi się waż! Oka spuścić z nich niepodobna. Nieznośne dzieci! — skarżyła się matka.
— Spuściłaś, mamusiu, oko, bo właśnie spałaś. A przechodzień jeden powiedział tymczasem Lień: „Oto piękna dziewczyna, pocałowałbym ją chętnie...“
— Ma-czży! To nieprawda! Nikt nic nie mówił! Nie słyszałam! — krzyknęła dziewczyna.
— A mówił... mówił!... Dobrze ci tak: nie pokazuj twarzy! — upierał się chłopak.
Lień, cała w ponsach, spojrzała z pod oka na Brzeskiego. Ale ten roztargniony nie uważał, czy nie słyszał sprzeczki. Zato Chań-Wań napadła na córkę w cnotliwym oburzeniu.
— Widzę, dziecię moje, że będę zmuszona ostro wziąć się do ciebie. W drodze straciłaś resztę skromności. Zachowujesz się jak tragarz. Nie przystało dobrze wychowanej panience wyglądać na ulicę. A powodem wszystkiego — twoje duże nogi. Wiedzieli starożytni mędrcowie, dla czego potrzeba bandażować stopy małym dziew-