Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

w ryzach: żadnych ustępstw, żadnych czułości! Lud rdzennie wschodni, musi czuć wciąż nad sobą przewagę siły, inaczej... demoralizuje się. Musi uważać białego za istotę wyższą...
— Właśnie. Zawsze twierdziłem i twierdzę, że najszkodliwsi dla postępu, tu na Wschodzie, są ci fałszywi chinofile, co, przebrani w suknie krajowe, szukają wśród prostaczków taniej popularności, prowadzą mądre rozprawy z bonzami i mandarynami, udają, że wierzą w ich brednie, i spełniają nawet niektóre obrządki... — wtrącił znacząco buchalter.
— Owszem i ja jestem przyjacielem prostego ludu, szanuję jego obyczaje i dobrze mu życzę — oponował dyrektor — ale... tu niema wyboru: albo Chiny zostaną Europą, albo Europa Chinami. Zresztą lud prosty nie jest wcale patryjotyczny. Umiera z głodu i wszystko mu jedno, czy istnieje, czy nie istnieje państwo Chińskie, byle miał co jeść! Zaśniedziałemi, zastarzałemi Chinami są właściwie: mandaryni, uczeni, bonzowie — pijawki ludu, dwór... Oni niecą nienawiść wśród prostaczków i wywołują antyeuropejskie hece... Lud w gruncie rzeczy przychylny jest europejskiej cywilizacji, która otwiera mu nowe źródła zarobku.... A co to byłby za kraj, co to byłoby za państwo, gdyby...
— A przedewszystkim potrzebna im żelazna dłoń Europejczyka... porządek, porządek i jeszcze raz porządek!... — dorzucał buchalter.
Brzeski, który czytywał szanchajskie gazety, z łatwością odnajdował w tej dyrektorskiej liryce i uwagach buchaltera urywki ze wstępnych artykułów ostatnich dzienników.