Nawet w ciche noce upalne, gdy zmęczonemu bezsennością zdawało się, że on tylko czuwa na całej ziemi, spostrzegał przez otwarte okno daleko na czarnej rzece kolorowe ognie pływających herbaciarni-ogrodów i dolatywały go dźwięki muzyki cichej jak westchnienia.
Te słabe, nikłe muśnięcia potęgowały tylko gorączkę nieukojonej, wciąż wracającej tęsknoty, a przerwały ją wrażenia, pełne grozy, które legły na jego wspomnieniach straszną, nigdy nie blednącą purpurową smugą.
Nadeszło lato suche i gorące. Deszcze wiosenne wcale nie spadły. Gromady wychudłych, ogorzałych wieśniaków napłynęły do miasta, zaległy przystanie i ulice. Podaż pracy wzrosła niesłychanie, wzrosła liczba żebraków, wzrosły w mieście kradzieże, zwady i bójki. Powszechnie mówiono o głodzie i zaburzeniach. Brzeski, przeciskając się codzień przez ten tłum hałaśliwy i cuchnący, odzwyczaił się od litości. Słyszał klątwy i jęki, spostrzegał błagalnie w niego utkwione spojrzenia, ale poczucie własnej niemocy zakuwało go coraz szczelniej w pancerz obojętności.
— Cóż ja mogę?! — myślał z rozdrażnieniem, zbywając natrętnych żebraków drobnym datkiem.
Pewnego dnia wpadł do próbiarni wystraszony Serż i wezwał go do dyrektora. Cała „kancelarja“ stała na schodach werandy i z przerażeniem patrzała na wrota, poza któremi huczały mnogie głosy. Stróże z bambusami w ręku przytrzymywali bezradnie zapory i oglądali się na „panów“.
— Niech pan idzie i rozmówi się z niemi. Pan najlepiej z nas mówi po chińsku i pana lubią. Niech pan uspokoi ich, że wszystko będzie zrobione... Niech wybiorą delegatów i wyłuszczą żądania. Zresztą niech pan
Strona:Wacław Sieroszewski-Zamorski djabeł.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.